Forum Forum czytelników książek i pisarzy Strona Główna


"Bezczelne Fanfiction"

 
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu    Forum Forum czytelników książek i pisarzy Strona Główna -> Harry Potter-owe opowieści
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Constantine




Dołączył: 17 Lip 2007
Posty: 2
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Skąd: Warszawa

PostWysłany: Śro 20:37, 18 Lip 2007    Temat postu: "Bezczelne Fanfiction"

Fanfiction potterowskie autorstwa dziewczyny, o ksywce Constantine, dostępne również na moim blogu. Ale, jako, że w świecie blogów trzeba najpierw zasłynąć i zdobyć czytelników, a dopiero potem zbiera się od nich opinie, postanowiłam poszukać nowoutworzonych forów dla początkujących pisarzy. Jako, że mam za sobą już chyba z milion blogowych opowiadań, postanowiłam w końcu poddać się owej sławetnej, "forumowej" krytyce i poszukać czytelników tutaj. Wytknijcie mi wszystko, co Wam się nie spodoba w tym opowiadaniu, a co! Trudno. Ja myślę, że jest całkiem niezłe, ale jeżeli macie co do tego obiekcje, to walcie śmiało.


1. „Nie celuje się w plecy Minerwy McGonagall.”

1 kwietnia 1995 roku

W małej, cichej kuchni mieszkania, znajdującego się nad sklepem, przy ulicy Pokątnej dziewięćdziesiąt trzy, radio cicho wylewało z siebie rzewne nuty piosenki Mamy Cass Elliott. Jedyna lampa, która oświetlała to pomieszczenie, zwisała smętnie z sufitu, spełniając jednak swoją powinność: młoda dziewczyna, o krótko obciętych blond włosach, która wyraźnie próbowała coś ugotować, nie tonęła w absolutnych ciemnościach. Wpatrywała się natomiast w duże okno, z którego miała widok na Pokątną, nucąc pod nosem słowa piosenki, z której znała tylko refren. Od czasu do czasu machnęła wściekle różdżką, usiłując ubić w metalowej misce, w miarę zadowalającą, masę bez grudek, która, bądź, co bądź, będzie się składać na jej kolację. Nagle ktoś za jej plecami chrząknął znacząco. Dziewczyna mało, co nie podskoczyła, odwracając się na pięcie. W otwartych drzwiach kuchni stał wysoki, nieco krępy, rudowłosy chłopak, o twarzy usianej piegami. Opierał się nonszalancko o framugę, splatając ręce na piersi i uśmiechając się lekko; w przeciwieństwie do jego oczu, które wręcz błyskały radosnymi ognikami.
- Verity, znowu usiłujesz wysadzić nam w powietrze kuchnię? – zapytał żartobliwie, nie ruszając się z miejsca.
- Ha, ha, ha. Bardzo śmieszne, Weasley, tak się jednak składa, że jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło.
Może to nie była najbardziej cięta z jej ripost, dziewczyna jednak nie zaprzątała sobie głowy wynurzeniami chłopaka, nazwanego przez nią Weasley’em, na temat sposobu jej gotowania. Teraz piosenka w radiu umilkła, by po chwili zastąpił ją, nieco ochrypły, pogodny głos Roda Stewart’a.
Na chwilę w kuchni zapanowało milczenie, słychać było jedynie muzykę i odgłosy, smażącej się dość wolno, na patelni jajecznej masy. Blondynka nie odwracała się, udając, że jest bardzo zaabsorbowana gotowaniem. Po chwili usłyszała kilka szurnięć butami i kroki. Rudzielec szedł gdzieś w głąb mieszkanka.
- Weasley… - zawołała cicho Verity, i już miała coś dodać, jednak w tym samym momencie ruda czupryna wyłoniła się zza framugi i chłopak wyszczerzył do niej zęby.
- No wiedziałem! Zatęskniłaś za mną, co? – zażartował, po czym przystanął na chwilę, jakby wahając się, czy wejść do kuchni, czy lepiej nie, bo w każdej chwili mógłby, na przykład, oberwać garnkiem.
- Tak, z pewnością. Słuchaj, obudziłam was? – zapytała blondynka, odwracając się na chwilę od patelni.
- Eee, no wiesz! Rozbijasz się tak, że nawet zmarły przewróciłby się na drugi bok! – żachnął się Weasley, jednak natychmiast na powrót się uśmiechnął, pogłębiając nieznacznie lekkie zmarszczki mimiczne wokół jego ust. Widać było, że śmiał się bardzo często. Wciąż stał tyłem do drzwi, wpatrując się tęsknie, niewiadomo, czy w Verity, czy w stojącą obok patelnię, na której smażył się i skwierczał przyszły omlet.
- Nie, serio pytam, George. Fred śpi, czy rozbija się po kątach, że mu przeszkadzam?
- Verity, Verity… Czy ty kiedyś zrozumiesz, że kochany Fredzik jest absolutnie zadowolony z naszej uroczej współlokatorki?
Teraz za ich plecami, w akompaniamencie głośnego chrząknięcia, pojawił się drugi rudzielec, bliźniaczo podobny do tego pierwszego. Miał tak samo, lekko przydługie, płomiennorude i rozczochrane włosy, jak jego brat, szczupłą, choć niecą krępą sylwetkę i jednakowo błyskające wesołością niebieskie oczy. Nawet rozstawienie piegów na twarzy mieli identyczne.
- Ach tak? Więc wiedz, braciszku, że to, czy jestem zadowolony może podejść dogłębnej analizie, jeżeli będziesz wbijał Claire do głowy, że można mnie nazywać „Fredzikiem”. – powiedział, po czym spojrzał to na blondynkę, to na, udającego zakłopotanie, rudzielca, stojącego obok.
- Hej, a ty to, kto?! – zapytał nagle rudy, porzucając grę aktorską i podchodząc do chłopaka, nazwanego uprzednio Fredzikiem.
- Jak to, kto!? Twój brat, łazęgo!
- Jaasne. Fred nie skleciłby tak długiego zdania. – żachnął się rudy, puszczając w międzyczasie oko do Verity.
- Popieram wniosek. Bo czy mi się zdawało, Fredziu, czy nazwałeś mnie po imieniu? – zapytała żartobliwie blondynka, zaplatając ręce na piersi.
- Kurczę, czy w tym domu nie można się po prostu wyspać? I nie nazywaj mnie Fredziem!
- Taak, bo tylko Angelinie udzielił na to pozwolenie. – stojący bliżej Verity chłopak znów wyszczerzył do niej zęby.
- Na piśmie. I żebyś wiedział! – odburknął Fred, uśmiechając się jednak lekko.
- Ha! – krzyknął triumfalnie jego brat, po czym obaj nagle pociągnęli nosami i odwrócili się, patrząc badawczo do Claire.
- Czy tu się coś przypala? – zapytał George.
Claire, jak oparzona, odwróciła się w kierunku patelni.
- O cholera, mój omlet! – krzyknęła, po czym rozpoczęła gorączkową akcję ratunkową, względem swojej kolacji.
Podczas, gdy Fred zaczął cicho chichotać i, mówiąc niezbyt donośne „dobranoc”, ulotnił się z kuchni, drugi bliźniak rzucił się do pomocy.
- O nie, nie, nie, nie! Ty, Weasley podaj mi talerz, mineralną i ścierkę. Do mojej kolacji się mieszać nie będziesz! – odparła zdecydowanie, na jego próby pomocy.
- To nie podzielisz się ze mną? – zapytał błagalnie.
- No…Eee… Ale… O, nie, tylko nie wzrok zbłąkanego psa! – powiedziała, na widok jego błagalnej miny, mającej zapewne przedstawiać wzrok, jakim zbłąkany piesek obdarza swoich potencjalnych właścicieli, mijających go na ulicy.
- Dobra, dostaniesz połowę, niech ci będzie… Tylko daj tą mineralną, bo sfajczymy kuchnię, jak nic… I tym razem hogwarckie skrzaty nie pomogą nam jej gasić.
Na to wspomnienie George wyszczerzył do niej zęby. Claire odpowiedziała mu tym samym.
Żeby jednak dotrzeć do wydarzeń, mających miejsce w lokum tej „szczęśliwej rodzinki”, trzeba, jak zwykle, opowiedzieć wcześniej to i owo. A najlepiej po kolei i od początku…

22 września 1978 roku

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Adrian wrócił, przemknęło jej przez myśl, po czym radosna, ciemnowłosa kobieta poderwała się na chwilę od kuchennego stołu, gdzie siedziała ze swoją dwumiesięczną córeczką, i pobiegła do przedpokoju. W drzwiach stał wyraźnie spracowany jegomość o lekko przygarbionej sylwetce i czuprynie kruczoczarnych, kudłatych loków na głowie. Kobieta pocałowała go w policzek, przejęła biurową teczkę i pomogła zdjąć płaszcz.
- Jak ci minął dzień? Bo nam świetnie. Nie uwierzysz nawet, jaką mamy wspaniałą córeczkę! W ogóle nie płacze i jest taka bystra – młoda matka promieniała wręcz dumą. – A wczoraj nauczyła się mówić jakąś namiastkę „mama”! – kontynuowała kobieta, nie zwracając nawet uwagi na to, że jej mąż padł zmęczony na fotel w przedpokoju i tylko uśmiechał się z aprobatą.
- To wspaniale, Leno, naprawdę… - wychrypiał.
- Co się stało, coś nie w porządku w pracy, skarbie? – zapytała kobieta, wychylając się z kuchni, do której zdążyła już wejść, by zaparzyć herbatę.
Dziś była naprawdę zadowolona z życia. Nic nie mogło zepsuć jej humoru. Rano stwierdziła, że jeśli nawet na początku miała jakieś obiekcje, co do wyjazdu do wielkiego miasta, Londynu, to po tych kilku latach uznała, że były bezpodstawne. Miała śliczne dziecko, cudownego męża, wspaniałą pracę i komfortowe mieszkanie, do którego kuchni właśnie wpadało przez białe firanki złotawe światło, rozpryskując się promieniście na jasnej skórze jej córeczki, która zawzięcie coś gaworzyła do siebie, leżąc w kojcu i obserwując cienie, tworzące się na suficie.
- Nie, wszystko w porządku – skłamał Adrian, nerwowo mnąc w kieszeni płaszcza pożółkłą kopertę listu – Jestem tylko trochę zmęczony. Zrób mi proszę herbaty, a ja pójdę się położyć, dobrze? Wszystko jest… wspaniale.
Taak. Niewątpliwie, pomyślał czarny kot, siedzący na blaszanym parapecie kuchni, który po namyśle zeskoczył zwinnie ze swojego siedziska i zniknął w osłoniętej mrokiem londyńskiej ulicy. Zaraz, zaraz, KOT pomyślał? Chwileczkę… Gdzie tam, takie rzeczy się nie zdarzają, czyż nie? Przynajmniej w normalnym świecie ludzi, dzięki Bogu, normalnych.
*
Rok później

Desmond Tudesky nie był całkowicie normalny czy też, lepiej powiedzieć: zwyczajny, chwała Niebiosom. Można je chwalić, przynajmniej w przypadku Tudesky’ego, z kilku istotnych powodów. Po pierwsze, nie podobna w dzisiejszym świecie swobodnie egzystować jako pół – wampir [sup]1[/sup], jeżeli się nie wie, gdzie można kupić szyby do okien, filtrujące światło słoneczne. Warunkuje to, bowiem całe jestestwo w ciągu dnia, a owe szyby gwarantują bezpieczeństwo i swobodne spacerowanie po domu. Pokątna dziewięćdziesiąt trzy, jeśli chodzi o ścisłość; tam Desmond zaopatruje się we wszystkie potrzebne mu akcesoria domowe. Owszem, sklep zapłacił mi za reklamę, ze względu na podupadanie zapotrzebowania na towar anty – słoneczny. Bo wbrew pozorom ludzie lubią słońce…
Tudesky mieszkał niedaleko wioski pod Londynem, w małym, odosobnionym, jednak mieszczącym się tuż przy głównej, wiejskiej drodze, domku. Owa posiadłość znajdowała się niedaleko lasu, który teraz zielenił się i „śpiewał”, ciesząc się latem.
Z lewej strony domku, który, wbrew pozorom, był bardzo malowniczy, rósł wielki, stary dąb.
Ogród na tyłach był duży, pełen zapomnianych miejsc, resztek starych murów porośniętych winoroślą i wiekowych, wielkich drzew. Sam dom był zbudowany z dziwnej, piaskowej cegły, składał się z parteru, pierwszego piętra i małego strychu. Wchodząc do środka, znajdowało się praktycznie w trzech pomieszczeniach na raz: w holu, jadalni i salonie. Salon stanowił właściwie wyłącznie ciemny kącik, mieszczący się niedaleko drewnianego wieszaka na ubrania, gdzie stał wielki, skórzany, brązowy fotel i telewizor, a to wszystko, na okrągłym, nieco przetartym i zaplamionym, wyblakłym dywaniku.
Wejście do kuchni było zacienione i ledwo widoczne, a to, dlatego, że znajdowało się tuż za drewnianą kondygnacją spiralnych schodów. Kuchnia była mała, ciemna, tajemnicza, pełna dziwnych przyrządów, słojów z nieodgadnioną zawartością, oraz mnóstwem pocztówek, naklejek, magnesów, listów i notatek przyczepionych do lodówki i innych rozmaitych szafek. Desmond swojego czasu bardzo lubił często ruszać w trasę…
Jadalnia była chyba najbardziej nasłonecznionym pokojem w całym domu. Składał się na nią duży, drewniany, ale bardzo ładny kształtem stół i parę krzeseł. Obok stały półki z ceramiką i naczyniami.
Na piętrze było kilkoro drzwi. Pierwsze prowadziły do łazienki; małego pokoiku z urządzeniami sanitarnymi, oknami tuż przy suficie, zwisającą z niego lampą i mnóstwem zieleni w doniczkach. Naprzeciwko łazienki był pokój Tudesky’ego; najbardziej owiane tajemnicą pomieszczenie całego domostwa. Obok znajdowało się kilka innych pokoi, w tym mały gabinet i biblioteczka. Ostatnie drzwi w korytarzu prowadziły na strych. Owe pomieszczenie było chyba jeszcze bardziej tajemnicze od pokoju Desmond’a. Stare książki, albumy ze zdjęciami, które jakimś magicznym, tajemniczym sposobem się poruszały, ubrania, pamiątki, połamane zegary, oraz wyjątkowo złośliwy ghul [sup]2[/sup]. Ogólnie rzecz biorąc, to całe mnóstwo różnych żyjątek zagnieździło się na tej posesji. Mowa tu głównie o ogrodzie, gdzie w, zarośniętych pokrzywami, ziołach, zagnieździły się gnomy[sup]3[/sup], nie zapominając, o, co ciekawe, lunaballach[sup]4[/sup], które mieszkały niedaleko opustoszałego sadu, nieśmiałkach[sup]5[/sup] w starej olsze i, niestety, szpiczakach [sup]6[/sup]. Dlaczego „niestety”? To ma poniekąd związek z pewnym ciepłym, letnim wieczorem, dnia szesnastego lipca 1979 roku, do czego wreszcie doszliśmy…
W ten zapowiadający się zwyczajnie wieczór, Desmond wyszedł na dwór, chcąc popatrzeć na taniec lulaballi, jako że nadchodziła pełnia księżyca. Usadowił się wygodnie na starej, wielkiej jabłoni, o grubym, masywnym pniu i całym mnóstwie konarów, pokrytych teraz zielonymi liśćmi.
Nie dane mu było jednak doczekać świtu, by, jak planował, zebrać srebrzyste odchody tych stworzonek i rozsypać je wśród ziół, by te cholerne gnomy wreszcie przestały je niszczyć. Ktoś, bowiem nadchodził od strony drogi i był już bardzo blisko jego domu. Desmond spojrzał nieufnie na przybysza i jego oczy chwilowo jakby zabarwiły się na czerwono. Zeskoczył zwinnie i cicho z drzewa, po czym zakradł się od strony zaplecza.
Nie zdziwiłbym się, jakby to był jakiś śmieciożerca, pomyślał, nazywając po swojemu śmierciożerców, czyli zwolenników Czarnego Pana. Tak go nazywali czarodzieje. Jego, który od kilku lat nękał społeczności, zarówno mugoli, jak i ludzi, no cóż, bardziej magicznych. Nikt jeszcze nie wiedział, że za dwa lata, nadejdzie nowy czas, czas Chłopca, Który Przeżył. Teraz jednak każdemu brak było zaufania do drugiego człowieka, co drugi dzień „Prorok Codzienny”, którego Desmond uparcie prenumerował, chociaż wiedział, że czasami pisują tam straszne bzdury, opisywał o nowych mordach i pojawiającym się nad domami mrocznym znakiem.
Nie dziwota, zatem, że Tudesky z taką niechęcią odniósł się do przybysza, który stukał uparcie w jego drzwi, i, jak Desmond zdążył zauważyć, trzymał w ramionach jakieś zawiniątko.
- Panie Tudesky, proszę otworzyć! – doszedł Desmond’a jakiś kobiecy, stanowczy głos.
Niepostrzeżenie prześlizgnął się w kierunku kobiety i po chwili stał już za jej plecami, wyjmując z wewnętrznej kieszeni koszuli, i przystawiając jej różdżkę do pleców.
- Kim jesteś? – zapytał najbardziej ochrypłym i złowieszczym głosem, na jaki go było stać.
- Nie celuje się w plecy Minerwy McGonagall. – syknęła zirytowana czarownica, odwracając się tak szybko i zwinnie, że o Desmond o mały włos, a by złamał różdżkę.
- Pani profesor? – zapytał ze szczerym zdziwieniem.
- Profesor, jak profesor, ale może byś wreszcie sprzątnął swoją szczękę z podłoża i zaprosił mnie do środka. – odrzekła Minerwa nieco opryskliwym tonem, a małe zawiniątko w jej ramionach załkało piskliwie.

__________________
<sup>1</sup> pół – wampir, najpewniej syn śmiertelniczki i wampira. Niewiadomo, jakim cudem dochodzi w ogóle do istnienia takiego potomstwa, jako że wampiry mają wbitą do głowy głęboką pogardę i wyższość względem rodzaju ludzkiego. W większości takie dzieci rodzą się martwe, jednak te, no cóż, żywe, charakteryzują się paroma drobiazgami: reagują słabiej na światło słoneczne, jednak w równym stopniu, co wampiry, wyniszcza ono ich organizm, nie mają zapotrzebowania na picie krwi, chociaż posiadają zdatne do tego kły. Ukąszenie pół – wampira jest śmiertelne; niezależnie od tego, czy wypije krew, od której się, z resztą, ciężko pochoruje. Poza tym, są one odporne na choroby, trucizny, ukąszenia węży i tym podobne, oraz, dopóki nikt nie miotnie w nie jakimś mocniejszym zaklęciem, są w miarę nieśmiertelne. Jednak można je zabić klątwą lub chociażby jakimś cięższym przedmiotem.

<sup>2</sup> ghul – odznaczający się wyjątkową brzydotą, zamieszkujący strychy stworek. Żywi się pająkami lub kretami. Z reguły naiwny i chociaż bywa wkurzający, ( pojękuje, hałasuje i, czasami, rzuca przedmiotami) jednak w najgorszym wypadku tylko zawarczy na człowieka, który spróbuje się do niego zbliżyć. Na podstawie: „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” Newt’a Skamander’a.

<sup>3</sup> gnom – pospolity szkodnik ogrodowy, spotykany na terenach Europy i Ameryki Północnej. Około trzydziestu centymetrów wzrostu ( 1 stopa), nieproporcjonalnie duża głowa i kościste stopy.
Na podstawie: „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” Newt’a Skamander’a.

<sup>4</sup> lunaballe – spotykane na całym świecie, niezwykle nieśmiałe stworzenia, opuszczające swoją norę jedynie podczas pełni księżyca. Mają gładkie, bladoszare ciało, wyłupiaste, okrągłe oczy na czubku głowy i cztery, wrzecionowate nogi o wielkich, płaskich stopach. Podczas pełni, lunaballe wykonując tylnymi nogami bardzo skomplikowane tańce. Podejrzewa się, że jest to rodzaj zalotów (owe tańce często pozostawiają w zbożu śladu w postaci zawiłych, geometrycznych wzorów, które stanowią wielką zagadkę dla mugoli). Obserwowanie tańca lunaballi może być bardzo opłacalne, bo jeśli przed wschodem słońca zbierze się ich srebrzyste odchody i rozsypie na grządkach z magicznymi ziołami, rośliny urosną bardzo szybko i będą wyjątkowo silne. Na podstawie: „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” Newt’a Skamander’a.

<sup>5</sup> nieśmiałki – stworzonko, pilnujące drzew, spotykane najczęściej w zachodniej Anglii, południowych Niemczech i niektórych lasach Skandynawii. Trudno go zauważyć, ponieważ jest niewielki, ma około ośmiu cali długości, (jeżeli dobrze policzyłam, to będzie mniej więcej 10 cm), sprawia wrażenie, jakby składał się z kory gałązek i dwóch małych, brązowych oczek. Na podstawie: „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” Newt’a Skamander’a.

<sup>6</sup> szpiczaki – występują w północnej Europie i Ameryce. Mugole zazwyczaj mylą go z jeżem. Te dwa gatunki są właściwie identyczne, a jedyną różnicą jest ich zachowanie: jeśli jeżowi zostawi się w ogrodzie jedzenie, chętnie przyjmie poczęstunek. Szpiczak natomiast pomyśli, ze domownicy chcą go otruć lub zwabić w pułapkę i wobec czego zniszczy mu rośliny ogrodowe. Mugolskiej dzieci często są posądzane o wandalizm, podczas, gdy winny jest szpiczak. Na podstawie: „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” Newt’a Skamander’a.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Constantine dnia Pon 15:33, 23 Lip 2007, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lady Finduilas Nen




Dołączył: 27 Lip 2007
Posty: 8
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5


PostWysłany: Sob 12:19, 28 Lip 2007    Temat postu:

Bardzo podoba mi się to opowiadanie Very Happy tak trzymaj, no i pisz dalej! Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Hilsim
Miłośniczka Hobbitów



Dołączył: 27 Lip 2007
Posty: 28
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Skąd: Shire się kłania.

PostWysłany: Pon 13:21, 30 Lip 2007    Temat postu:

Mimo, że opowieści Potterowskie nie należą do moich ulubionych (chociaż dawniej takowe pisałam), teraz jestem niemalże świeżo po obejrzeniu ekranizacji Zakonu Feniksa, który mimo nienajlepszych recenzji, nawet, nawet mi się podobał. I się przeczytało, a jak!
Masz bardzo ładny styl pisania. Używasz ciekawego języka, dbasz o interpunkcję; chociaż czasami stawiasz za dużo przecinków. Więcej nawet ode mnie^^ Pomysł jest bardzo ciekawy. Ani Huncwoci, ani Msgiczna Trójca, tym bardziej żaden romansik z głównymi bohaterami. Opowiadanie zasługuje na uwagę.
A żeby zaistnieć z światku blogowym - oj, prawda, prawda! Mi się to po części udało, przynajmniej ja jestem z efektu zadowolona. Mam paru wiernych czytelników i to jest najważniejsze. A krytyka? Żeby ktoś napisał ci coś subiektywnego, zamiast "siema, fajny blogasek, wpadnij do mnie i skomentuj, okuuuuś?" też trzeba nieźle się namęczyć.
Tak więc - powodzenia:)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Constantine




Dołączył: 17 Lip 2007
Posty: 2
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Skąd: Warszawa

PostWysłany: Czw 16:49, 02 Sie 2007    Temat postu: 2. Kompetentni mugole?!

Hm, no cóż, dziękuję za te wszystkie opinie, jak na razie pochlebne. No dobra, oto kolejny rozdział. Bez zbędnych wstępów.

2. Kompetentni mugole?!

Więc twierdzisz, Minerwo, że to jest córka mojego brata? - zapytał Desmond, siedząc razem z McGonagall przy stole w jadalni i popijając nerwowo herbatę. Dochodziła druga w nocy, a on wciąż omawiał z nią szczegóły, które dla niego wcale nie były istotne. Dlaczego? Cóż, z tego, co powiedziała McGonagall, wynikało, że on jest jednym, ze znanych jej krewnych, którzy mogliby się zaopiekować dziewczynką, bowiem to właśnie ona okazała się być tym tajemniczym zawiniątkiem. To wszystko pięknie, ale Tudesky wcale nie zamierza się nią zająć. Do licha, gdyby miał za mało własnych problemów, na pewno nie wahałby się tego rozgłosić światu, ale jak na razie, o ile dobrze wywnioskował, sprawa jest następująca: jego bratu wraz z żonką zachciało się wylecieć w powietrze, więc on musi przygarnąć jego zasmarkaną córeczkę. Nie, wspaniale, po prostu świetnie! Ha! Niedoczekanie! Desmond nie omieszkał poinformować Minerwy o swoich stanowczych protestach, względem opieki nad tym dzieckiem:
- Posłuchaj, ja naprawdę nie mam jak się nią zająć. Zrozum, moje towarzystwo z czasem nie będzie najlepsze dla... Młodej, dorastającej dziewczyny. A poza tym, przecież ona jest...
- Czarownicą. A przynajmniej będzie. Sam widzisz, nie chcemy jej umieszczać w rodzinie jakichś pierwszych lepszych mugoli, wolimy, żeby od początku wychowywała się w świecie czarodziejów. To pomoże jej...
- Momencik, jacy "my"?
- Cóż, właściwie Severus, jako powiernik ostatniej woli matki tej małej, miał zadbać, żeby, w razie śmierci rodziców, dziecko trafiło do najbliższych krewnych, gdzie będzie przebywać w świecie czarodziejów, sam rozumiesz, oraz, gdy podrośnie, trafiło do Hogwartu, gdzie ma uczyć się na czarownicę. - wyrecytowała McGonagall, po czym z wdziękiem upiła łyk herbaty. - Przysięga Wieczysta. - dodała po namyśle.
- Ach, tak... Stary, dobry, uczynny Smarkerus... - Desmond jakby się nieco bardziej rozluźnił i obdarzył Minerwę ironicznym uśmieszkiem.
- Desmondzie, bardzo cię proszę, nie przyszłam tu, by dyskutować o twoich uprzedzeniach względem Severusa, lecz...
- Więc czemu sam tutaj nie przyszedł? Co go zatrzymało?
- Sprawy Hogwartu. - odparła oschle McGonagall. - Gdyby mógł, na pewno by się zjawił - przy tym stwierdzeniu zawahała się nieco i popatrzyła na Desmonda uważnie.
- Chociażby ze względu na jegoszacunek dla Leny. Pozwalam sobie również na insynuacje, że najchętniej sam zaopiekowałby się małą. Niemniej jednak, Albus powierzył mu ważne zdanie, więc...
- "Ważne zadanie" - prychnął Desmond. - Jakież to ważne zadanie mógł powierzyć Dumbledore komuś takiemu, jak...
- Nie myśl, że opinia kogoś takiego, jak ty, Tudesky, sprawi, że Dumbledore nie zaufa, komu zechce i komu uzna za stosowne. - przerwała mu sucho McGonagall. - To, że ty nigdy nie pałałeś oczywistą miłością do Snape'a, nie oznacza, że...
- Dobrze, już dobrze, zmieńmy temat.
Tudesky był nieco zniecierpliwiony tymi wynurzeniami. Nie zamierzał poświęcić więcej czasu tej kobiecie, a jej kolejne wyjaśnienia doprowadzą go zapewne do białej gorączki. Cóż, on nigdy nie był zbyt cierpliwy, a ta rozmowa i tak do niczego nie doprowadzi, bo on NIE ZAMIERZA zająć się dzieckiem swojego brata, choćby i był ostatnim człowiekiem na Ziemi, który mógłby to zrobić!
- Ale mówiłaś, że nie jestem jedynym krewnym! - Desmond szybko zmienił temat. - Muszą być inni, bardziej... Nadający się do tego! Ja naprawdę nie dam rady!
- O tak, został jeszcze chrzestny jej ojca. Znasz może Hodryga Wimbletona<sup>1</sup>?
- TEGO Wimbletona? Szukającego drużyny Dzięciołów z Alabamy? - Desmond aż wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Nie przyznawał się do tego, ale był zagorzałym fanem quidditcha.
- Tak, tego samego. - potwierdziła spokojnie McGonagall.
- Więc czemu nie oddacie jej Wimbleton'owi? - zapytał rozdrażniony Tudesky.
- Ach, więc uważasz, że ciągłe trasy, podróże, zaniedbanie względem wykształcenia oraz towarzystwo wulgarnych, imprezujących po każdym, nawet banalnym, zwycięstwie mężczyzn to odpowiednie towarzystwo dla tej małej? Gratuluję podejścia. - powiedziała ironicznie Minerwa.
- Nigdy nie przepadałaś za quidditchem, co? - zapytał lekko drwiącym tonem Desmond, rozkładając się wygodnie na krześle.
- Nie zmieniaj tematu. Przygarniesz ją, czy mam wysłać dziewczynkę do sierocińca? Na pewno wśród KOMPETENTNYCH mugoli będzie naprawdę...
Nagle Tudesky wybuchnął głośnym śmiechem.
- Mugole i kompetencja? Ha! Toż to cud, że się jeszcze nawzajem nie powyrzynali, od kiedy wynaleźli te swoje puste kotlety, czy jak to tam, więc wybacz, ale nie sądzę, żeby...
- Nie kotlety, a pistolety. - przerwała mu zniecierpliwiona Minerwa. - I wbrew pozorom niektórzy mugole naprawdę...
- Ta. Naprawdę. Od kiedy wynaleźli bomby, nie robią nic innego, tylko wysadzają jeden drugiego, więc ja jednak sądzę, że ze mną to dziecko będzie bezpieczniejsze, niż z jakąś bandą piromanów. - powiedział Desmond, nim dokładnie przeanalizował sens tego zdania. Ale było już za późno. Minerwa uśmiechnęła się triumfalnie. Na ten widok Tudesky nieco zbladł, a po namyśle stwierdził:
- Dobrze, już dobrze! Zobaczymy. Zostanie tutaj przez kilka dni, dopóki się nie zastanowicie, co z nią dalej zrobić! Ale jeśli się nie sprawdzę...
- ...natychmiast przekażemy ją w dobre, wykwalifikowane w opiece nad dziećmi, ręce. - zadrwiła lekko McGonagall, po czym pożegnała się, i na odchodnym powiedziała tylko:
- Dziękuję za herbatę. A, nawiasem mówiąc, Severus wspominał coś o imieniu dziecka: Joan Verity. Ale ciebie to i tak nie dotyczy, w końcu nie zostaje z tobą, prawda? - to była jawna drwina.
Gdy czarownica wyszła z domu, z cichym pyknięciem teleportowała się w sobie tylko znane miejsce, jakby w obawie, że Desmond może zmienić swoją decyzję.
Bądź, co bądź, była kiedyś jego nauczycielką. Wiedziała, że uda jej się zagrać na jego ambicji, wspominając, że mugole, których Desmond, nawiasem mówiąc, nigdy nie darzył zbytnim szacunkiem, wykażą się lepsi w czymś od niego. Jego zdaniem zapewne nie było nic prostszego, niż opieka nad kilkumiesięcznym dzieckiem. No, do licha! Przecież nawet ogłuszony troll by sobie poradził! Prawda...?
Tak, więc Tudesky stał, nieco zdezorientowany, na progu własnego domu, z małą, jasnowłosą dziewczynką na rękach, nie wiedząc, dlaczego właściwie wstał dziś z łóżka, do cholery?
*

Jedenaście lat później

Nic nie mogło zakłócić tego idealnego, pięknego poranka, dnia szesnastego lipca, kiedy to słońce wstało punktualnie, zgodnie z prognozą pogody, która, jak wiadomo, zawsze się sprawdza... No cóż, nic, oprócz nerwowych pokrzykiwań w okolicy głównej drogi, wydobywających się z parteru pewnego małego domu z piaskowej cegły.
- Claire! Jeżeli znowu zniszczyłaś czyrakobulwy w ogrodzie, to ja cię...! - Desmond stał na drugim stopniu schodów, wyraźnie pokrzykując na kogoś, kto był na piętrze.
- To nie ja, to te wstrętne szpiczaki! A poza tym, mógłbyś na mnie nie krzyczeć, chociaż w moje urodziny! - oburzona, jedenastoletnia dziewczyna, o miłej, okrągłej twarzy z trójkątnym podbródkiem, o bardzo szczupłej, kobiecej, jednak skrytej pod za dużymi ubraniami, sylwetce i ściętych, dla świętego spokoju, krótko blond włosach, uśmiechnęła się nieznacznie do Tudesky'ego, schodząc ze schodów i błyskając wesoło dużymi, czarnymi oczami.
- Claire, ja tylko... Ech. Zejdź na śniadanie, dobra? - powiedział Desmond, licząc w myślach do dziesięciu, wyobrażając sobie falujące w oddali morze, cichy szum wiatru i powoli dochodząc do siebie. Podczas tych jedenastu lat, często zastanawiał się, czemu właściwie nie przyłoży tej małej i to tak zdrowo. Nie był skory do przemocy, jednak ta jej niefrasobliwa impertynencja i taki jadowity sarkazm, który, o wiele za bardzo, przypominał mu jego starszego brata, doprowadzały Tudesky'ego do szału. Z czasem stwierdził, że o tyle, o ile dziewczynka w ogóle nie była podobna do rodziców z wyglądu, oprócz czarnych, dużych oczu, które odziedziczyła po matce (i to chyba jedyne, co po niej miała), to z charakteru jest kropka w kropkę, jak Adrian.
Pomimo, że Claire chodziła do zwyczajnej podstawówki i niedługo, jeśli nie dostanie listu z Hogwartu, gdzie to niby była zapisana "od dziecka", miała zacząć równie nudne i zwykłe gimnazjum, to, wbrew pozorom, była bardzo dobrze obeznana w czarodziejskim świecie. Było kilka istotnych powodów, dlaczego Desmond opowiedział jej o całym tym rozgardiaszu. Po pierwsze, istniał sam fakt tego, że nie chciał, by dziewczynka poszła do Hogwartu jako panna Ja-Nie-Mam-Pojęcia-Co-To-Magia. Poza tym, również, dlatego, że z czasem Tudesky był po prostu zmuszony jej opowiedzieć o czymś, co by tłumaczyło to, że w obecności dziewczynki, niektóre rzeczy zwyczajnie się...działy. No i, między innymi, było też to, że musiał jej w końcu wyłuszczyć, dlaczego on nie może wychodzić na zewnątrz w czasie dnia i od czasu do czasu znika gdzieś wieczorami. Nie powiedział, gdzie, jak, dlaczego. Może dla własnego, może dla jej dobra, ale w każdym razie, milczał, jak zaklęty. A poza tym Tudesky nigdy nie lubił wdawać się w szczegóły...
Cóż, istniał chyba też jeszcze jeden powód: z biegiem lat, dziewczyna nabierała pewnej dziwnej zdolności, która, w świetle jej przesadnej inteligencji, której zawzięcie jednak uparła się chyba nie używać do końca życia, czyniła ją w sumie kimś niezwykłym. Ku uciesze Desmond'a, który stwierdził z ulgą, że jednak ma do czynienia z młodą czarownicą, a nie z wielce upartą, "wyzyskującą go", mugolską jedenastolatką.
Teraz jednak, porzucając retrospekcje i rozważania na jej temat, wróćmy do przerwanego wątku. A zatem, kiedy dziewczynka weszła do kuchni, sięgając niecierpliwym ruchem po parę kubków, by zaparzyć herbatę, z jadalni doszedł ją nagły okrzyk radości. Jako, że Claire nie odznaczała się szczególną gracją czy wdziękiem, a można wręcz powiedzieć, że była chłopczycą i niezdarą, nie dziwota, zatem, że kubki spadły na podłogę, gdzie rozbiły się z niemałym hukiem. Szybko wybiegła jednak z kuchni, nie zaprzątając sobie nimi głowy. Tam zastała, siedzącego przy stole, Desmond'a, czytającego zawzięcie jakiś list.
- Znów jakiś świstek z Ministerstwa? Nie możesz im po prostu powiedzieć, że... - zaczęła, jednak Tudesky uciszył ją ruchem ręki.
- To do ciebie, niezdaro. Wreszcie! Przed chwilą przyszło, jakaś sowa wpuściła to przez dziurę na listy. Zmyślne stworzenie, wiedziało, że... No, nie ważne. Siadaj i czytaj, a ja pójdę posprzątać. - przerwał jej Desmond, po czym z dziwnym uśmieszkiem wstał i odszedł w stronę kuchni.
Claire z dość sceptyczną miną usiadła przy stole i wzięła do ręki list i przeczytała, co następuje:
Hogwart
Szkoła
Magii i Czarodziejstwa

Dyrektor: Albus Dumbledore
(Order Merlina Pierwszej Klasy, Wielki Czar., Gł. Mag,
Najwyższa Szycha, Międzynarodowa Konfederacja Czarodziejów)
Szanowna Panno Verity!
Mamy Przyjemność poinformowana Panią, że została Pani przyjęta do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwart.
Dołączamy listę niezbędnych książek i wyposażenia.
Rok szkolny rozpoczyna się 1 września. Oczekujemy Pani sowy nie później, niż 31 lipca.
Z wyrazami szacunku,
Minerwa McGonagall,
Zastępca Dyrektora


I to by było na tyle, jeśli chodzi o dobre wiadomości. Chwilę po zapoznaniu się dokładnie z treścią listu, wymogami względem studenta pierwszego roku nauki oraz potrzebnym wyposażeniem, z kuchni dobiegły ją dość dziwne odgłosy, które zwykle, bądź, co bądź, nie towarzyszą przygotowaniom do śniadania.
Niepewna tego, co tam zastanie, Claire ruszyła w stronę kuchni. Tam zastała leżącego na podłodze Desmond'a, który trząsł się w konwulsyjnych drgawkach. Oczy nabiegły mu krwią, miał na ciele kilka ran i zadrapań, bo wokoło leżały ceramiczne oraz szklane skorupki po kubkach. Resztki, po jakimś dziwnym naczyniu, trzymanego zazwyczaj na najwyższej półce, której dość niska Claire nie mogłaby dosięgnąć, teraz walały się wszędzie dookoła. Jego zawartość, czyli jakaś lepka maź, rozlała się po podłodze.
- Desmond? - zapytała niepewnie Claire. - Co się dzieje?
Nie bardzo wiedziała, co robić. Poczuła, jak powoli ogarnia ją panika. Teraz z ust Tudesky'ego zaczęła płynąć cienka strużka krwi. Musiał sobie pokaleczyć zębami język. Claire gorączkowo próbowała sobie przypomnieć coś z lekcji pierwszej pomocy, przeprowadzonej w jej klasie tuż przed wakacjami. I nagle... Olśnienie. Na mugolskiej drgawki, czyli padaczkę, czy jakoś tak, kazali podłożyć między zęby a język łyżeczkę. To jasne!, pomyślała Claire, po czym, jak postanowiła, tak zrobiła.
Potem jednak przyszło jej się zastanowić, co dalej. Próbowała potrząsać Desmond'em, nawet raz dała mu w twarz, ale to nic nie dało. Wyglądał coraz bardziej blado, oczy miał załzawione, ogólnie dziewczynka była bezradna, względem biegu wydarzeń. I nagle przypomniała sobie coś, co Desmond jej kiedyś opowiadał o sieci Fiuu, stanowiącej jedną z części czarodziejskiej komunikacji. Spojrzała na trzaskający ogień w kuchennym kominku i stojącą na nim puszkę z zielonkawym proszkiem. Tylko gdzie mogłaby się udać?
Poczuła się tak beznadziejnie bezradna, że aż zebrało jej się na płacz. Desmond wyzionie tu ducha, a ona nic nie może zrobić!
I nagle z jego ust wypadły przypadkowe wyrazy, które brzmiały mniej więcej, jak:
- ...święt-ty-y M-mung...M-mung-g...
Bez dalszego zastanawiania się, co właściwie robi, Claire chwyciła go mocno za rękę, zaciągnęła przed kominek, po czym powoli zaczęła sobie przypominać, jak dokładnie robił to Desmond, gdy z nią podróżował. Po chwili już wsypała do płomieni trochę zielonego proszku, który zabarwił je na szmaragdowy odcień, po czym, z wielkim trudem, zaciągnęła w nie siebie i Desmond'a, stawiając wszystko na jedną kartę, bo szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziała, czy mogą podróżować we dwoje za jednym razem. Na szczęście pozostała jej jeszcze nadzieja, oraz niemal gigantyczne rozmiary starego kominka.
- Klinika Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga. - powiedziała głośno i wyraźnie Claire, modląc się w duchu, by szpital był połączony siecią Fiuu.

_______________
<sup>1</sup> czyt. Łimbylton


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sokolik




Dołączył: 03 Sie 2007
Posty: 1
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5


PostWysłany: Pią 16:12, 03 Sie 2007    Temat postu:

Nie zdążyłam całego przeczytać. W najbliższym czasie to zrobię, a jak! Przeczytałam pierwszy wpis o omlecie/jajecznicy i pierwsze co najbardziej rzuciło się w oczy - interpunkcja!... Agrr..! Przecinków za dużo, albo znajdują się nie tam gdzie powinny być ^.^.
Co do literackich popisów - w nie których miejscach baaardzo wolno przełykałam ślinę, nie wiedząc czy ja źle czytam czy też po prostu zdania powinny być inaczej skonstruowane. Jak doczytam to wypowiem się na temat fabuły... Gdyż to mój konik :]
Pozdrawiam,


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu    Forum Forum czytelników książek i pisarzy Strona Główna -> Harry Potter-owe opowieści Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

Bright free theme by spleen stylerbb.net & programosy.pl
Regulamin